Wesele Pansy i Blaise trwało do białego rana, a goście spędzili czas we wspaniałej atmosferze. Na tyle dobrej, by opuszczali przyjęcie z wymalowanym na twarzach niedosytem i chęcią dalszej zabawy.
Blask księżyca i połyskująca tafla pobliskiego jeziora dodawały uroczystości niesamowitego blasku i naturalnego uroku.
Para młoda opuściła rezydencje i przyjęcie wraz z ukazaniem się słońca, a uśmiech, który towarzyszył nam wszystkim przez cały czas nie zostawił małżonków nawet na krok.
Wsiedli do samochodu, który odjechał w nieznanym Pansy kierunku gdyż to właśnie Blaise wszystko zaplanował. Udali się w podróż poślubną, by wrócić za kilka dni na uroczystość ku pamięci poległych ofiar wojny aczkolwiek będą kontynuować ją po święcie naszych pokonanych przyjaciół, święcie tych którzy odeszli.
Sam nie mogłem do końca cieszyć się własnym szczęściem, którym obdarzyła mnie Hermiona przyjmując moje oświadczyny. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takich emocji jak wtedy, na naszej polanie. W moim brzuchu wybuchło stado motyli, które momentalnie porwało się do lotu, a z pleców wyrosły niewidzialne skrzydła gotowe umożliwić mi lot w każdej chwili. Oczy powiększyły się i lekko zaszkliły z radości.
Te same oczy, które widziały tyle okropnych rzeczy mogły wreszcie ujrzeć coś pięknego.
Serce omal nie wyrwało się z piersi rozgrzane do rekordowej temperatury. Przyśpieszyło swój rytm i krzyczało niemym głosem. Obijało się o ciało, parzyło niczym żar.
Te same serce, które czuło już tyle żalu, zgorszenia i trwogi o innych. Te same, które kiedyś było pokryte lodem.
Zatroskana Hermiona, przewrażliwiony Blaise i odpowiedzialny Te zlecili mi inne zadanie.
Musiałem wyjść wcześniej ze przyjęcia, by bezpiecznie odprowadzić lekko wstawionego Wybrańca do domu.
Brunetka i Sylvia będą czekać na mnie w naszym domu choć córka pewnie będzie już spała. Wiedziałem, że Hermiona czekała na te oświadczyny, że jej radość była równie silna co moja lub nawet większa.
Wreszcie jest moja, a uśmiech na mej twarzy wywołany myślą, że spędzę z nią resztę życia jest niesamowicie szeroki. Wreszcie będziemy mogli stworzyć dla Sylvi prawdziwą, szczęśliwą rodzinę choć według opinii innych już dawno to zrobiliśmy.
Nasi przyjaciele byli wyraźnie zadowoleni kiedy ujrzeli pierścionek na palcu Hermiony, a radość mojej matki jak i rodziców Hermiony osiągnęła swój szczyt gdy dowiedzieli się, że znowu zostaną dziadkami.
Obawialiśmy się jedynie reakcji Sylvi gdyż baliśmy się, że może czuć się zagrożona, że nie będzie chciała zaakceptować rodzeństwa. Nie potrzebnie główkowaliśmy jak jej to przekazać.
Mała strasznie się ucieszyła mimo iż z początku jej uśmiech przypominał grymas gdyż przypomniała się jej Pamela, jej siostra, która nie przeżyła tej wojny. Jest naprawdę szczęśliwa, że będzie miała rodzeństwo, że nie będzie ,,sama''.
Jestem ogromnie rozanielony faktem iż znowu zostanę ojcem. Mógłbym mieć całą gromadkę dzieci byleby ich matką była Hermiona.
Już nie mogę doczekać się, aż poczuje pierwsze ruchy naszego dziecka w jej brzuchu.
Otwieram drzwi domu Złotego Chłopca krótkim ruchem nadgarstka i zamykam je w ten sam sposób. Sadzam zielonookiego na kanapie.
-Nie musisz tego robić, poradziłbym sobie...-markocze.
Wchodzę do jego sypialni i zabieram z półki eliksiry przepisane mu przez lekarza.
-Nie zrzędź. Również wolałbym siedzieć teraz z córką i narzeczoną.-odpowiadam kiedy wracam do pokoju z flakonami w ręku.
-Czyli przyjęła Twoje oświadczyny?-pyta z uniesioną brwią. Podaje mu eliksiry.
-A co myślałeś, że powie ,,nie''?-Wybraniec zażywa zbawczy płyn.
-Nie obstawiałem żadnej odpowiedzi, ale to nie zmienia faktu, że musimy poważnie porozmawiać.-zastrzega wciąż utrzymując trzeźwość umysłu mimo wypicia dużej dawki alkoholu.
-Ty się ledwo na nogach trzymasz! Teraz chcesz rozmawiać?-wołam zdziwiony i kieruje się do sypialni wcześniej odbierając od Złotego Chłopca eliksiry, które już zażył.
Wchodzę do środka i odstawiam je na półkę. Wychodząc przeczucie nakazuje mi się zatrzymać. Staję w framudze drzwi i odwracam się powoli.
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak, że coś się zmieniło mimo iż nie widać tego na pierwszy rzut oka. Wszystko stoi jak zazwyczaj, wszystko zgadza się ze wcześniejszym opisem Potter'a, który dotyczył stanu w jakim zostawił dom.
Panuje porządek, bliznowaty nie lubi bałaganu. Nic nie jest zniszczone, poprzestawiane czy niepoprawne. Mimo to nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś jest po prostu nie tak, a wspomnienie w którym Wybraniec wyznaje iż zauważył, że ktoś go obserwuje jeszcze bardziej podsyca mą podejrzliwość.
Wracam z powrotem do salonu.
-I tak nie uciekniesz od te rozmowy Malfoy.-ostrzega bardziej czerwony na twarzy niż wcześniej Wybraniec.
-Nie zamierzam Potter.-odpowiadam z kpiącym uśmiechem i kieruje się do przedpokoju. Zielonooki idzie za mną.
Kiedy staje niedaleko mnie przymyka oczy, a jego ciało zaczyna drżeć. Po chwili traci równowagę i upada.
Szybko do niego doskakuję.
-Nic Ci nie jest?-pytam kiedy pomagam mu wstać.
-Nie, wszystko w porządku.-odpowiada chwiejąc się na nogach.
-Na pewno?
-Tak, to pewnie alkohol.-upiera się. Zakładam płaszcz.
-Już więcej nie piszę się na Twoją niańkę.-zauważam kładąc dłoń na klamce.
-I dobrze. Nie spełniasz się w tej roli.-odpowiada szczerząc się wręcz nienaturalnie.-Lubie Cię Malfoy. Obym nie musiał tego zmieniać.
Uśmiecham się kpiąco i wychodzę z Grimaund Place.
Nie myślę nawet o tym, że właśnie mogłem być w tym domu po raz ostatni.
*****
Teo
Kamienica jak i sam blok są w dużo lepszym stanie niż się spodziewałem. Usatysfakcjonowany pierwszym wrażeniem szybkim krokiem zmierzam w stronę mieszkania pani Froust, właścicielki.
Po kilku krótkich rozmowach z mieszkańcami udaje mi się zdobyć jej dokładny adres.
Wręcz wbiegam po schodach na ostatnie, czwarte piętro. Drzwi numer 36.
Pukam kilka razy zniecierpliwiony i podniecony. Gdzieś w tym bloku mieszka Katie.
-Dzień dobry.-mówi nieco nieufnie kobieta kiedy otwiera mi drzwi. Pani Froust jest trzydziestoparoletnią kobietą o nieskazitelnej mimo wieku cerze, jasnych włosach i oczach przypominających mi profesor McGonagall. Odganiam sentymentalne wzruszenie na wspomnienie szkoły i nauczycielki.
-Dzień dobry. Chciałem wynająć mieszkanie. Jeśli oczywiście jest jeszcze taka możliwość.
-Zostało jeszcze kilka wolnych, w tym bloku. Chciałbyś je obejrzeć?-pyta już lekko rozpromieniona.
-Jak najszybciej się da.-odpowiadam kręcąc energicznie głową. Pani Froust znika na chwilę w głębi swego mieszkania. Tupocząc czekam na nią cierpliwie nie mogąc powstrzymać wewnętrznego chichotu. Tej dzikiej radości na myśl o ciemnowłosej dziewczynie.
-Wolałby pan większe czy mniejsze?-pyta obracając w dłoni klucze.
-Będę z panią szczery.-odpowiadam ze zmieszaniem.-Zależy mi, by mieszkanie było jak najbliżej mieszkającej już u pani Katie Bell.
Kobieta uśmiecha się lekko.
-To wspaniała dziewczyna o wielkim sercu.
-Bardzo dużo o pani mówiła.-informuje kiedy kobieta zamyka drzwi od swojego mieszkania i prowadzi mnie w jeszcze nie znanym mi kierunku.
-Mam nadzieję, że w miły sposób.-mówi.
-Jak najbardziej.-odpowiadam zgodnie z prawdą.
-Domyślam się, że jeśli tak panu zależy ma pan wobec Katie jakieś...plany.
Przytakuję szybko.
-Mam nadzieję, że nie będę żałowała tego, że pana tu wpuszczam. Jeśli coś jej pan zrobi...
-Po prostu się zakochałem. Czy to źle?-pytam z uśmiechem. Kobieta nie odpowiada tylko posyła mi radosne spojrzenie po czy otwiera przed nami mieszkanie.
-Drugie piętro dziesiąte drzwi.-powiadamia.-Katie mieszka pod dziewiątką.-dodaje ciszej widząc moje pytające spojrzenie.
Mieszkanie jest przestronne i dobrze oświetlone. Składa się z małego przedpokoju, który połączony jest z salonem, łazienki, kuchni i sypialni.
Salon pomalowany jest na ciemny brąz z dodatkami beżu. Drewniane meble, biblioteczka, kanapa i szeroki parapet z duży oknem na całe osiedle. Dyskretny kominek w przedpokoju ma sieć Fiuu.
Kuchnia jest czarna, udekorowana białymi meblami. Łazienka pokryta jest granatowymi kafelkami. W oczy rzuca się duże lustro wiszące przy umywalce przyozdobione lampami. Za to moja nowa sypialnia topi się w barwach podobnych do tych w salonie. Czarne lecz mimo to drewniane meble dodają niezwykłej magii pomieszczeniu, a dodatki tego samego koloru idealnie współgrają z całością.
-I jak się panu podoba?-słyszę.
-Biorę.-odpowiadam pewnie i przeczesuje dłonią włosy.
-Wspaniale. Pod wieczór załatwimy formalności, teraz zostawiam pana samego.-proponuje.
-Teodor Nott.-mówię kiedy podchodzę do niej z wyciągniętą dłonią.
-Anna Froust.-odpowiada po czym ponownie się uśmiecha.-Znam pana.-dodaje.
-Skąd, jeśli można spytać...
-Byłam na pańskim koncercie w filharmonii Charlesa. Byłeś naprawdę świetny i nie tylko ja byłam zachwycona Twoim występem.-informuje czym wywołuje mą wielką radość jednak znika ona kiedy przypominam sobie te tłumy i powtarzające się pełne podziwu opinie moich przyjaciół.-I Katie dużo o panu mówiła.-dodaje stojąc w drzwiach. Żegnam się z Anną, która po chwili wychodzi.
Opadam na kanapę i zakłam ręce za głowę.
-Ha! I co Blaise! A mówiłeś, że się nie ustatkuje!-wołam nie mogąc powstrzymać swego wręcz dzikiego szczęścia po czym wybucham śmiechem, który wywołało moje idiotyczne wyznanie.
*****
Hermiona
-Mamo, mamo! Zobacz jak fajnie!-woła Sylvia latając z Draconem na miotle podczas gdy ja przeżywam chwile pełne trwogi. Strasznie boje się, ze zaraz spadnie. Stoję w drzwiach tarasowych wystraszona i śledzę ich uważnie wzrokiem.
Niestety córce strasznie się to spodobało i nie byłam w stanie wybić jej tego z głowy.
-Dobrze, ale lądujcie już!-wołam zniecierpliwiona.
-Jeszcze chwila!-krzyczy mała, a blondyn śmieje się głośno.
Przykucam i mocniej opatulam się szalikiem. Przecież jest zimno! Jeszcze będą chorzy!
Jednak zdawałam sobie sprawę, że kiedyś te dzień nadejdzie, że Draco będzie chciał zarazić dzieci pasją do Quidditcha i sądząc po minie małej, już mu się to udało.
Zniecierpliwiona podnoszę się z ziemi kiedy moja rodzina wreszcie wraca z lotu na miotle. Draco z kpiącym uśmiechem i miotłą pod pachą zmierza w moim kierunku z córką u boku.
-No nareszcie!-wołam i podaje obojgu grube koce, które przed chwilą przyniosłam.
-W kominku już się pali, zaraz zrobię Ci kakao.-mówię patrząc na Sylvie.-A tobie kawę.-dodaje zerkając na narzeczonego.-No wchodźcie do środka! Na co czekacie?-pytam widząc ich rozbawione miny. Po chwili wchodzą do środka, a ja za nimi.
Zasiadamy wszyscy przy kominku z gorącymi kubkami w dłoniach otuleni grubymi kocami. Korzystając z nieuwagi Sylvi Draco pochyla się nade mną i szybko delikatnie gryzie mnie w ucho i całuje w szyję.
-Mamo?-pyta córka kiedy z powrotem odwraca się twarzą do nas.-Będę mogła wybrać z tobą sukienkę?
-Oczywiście.-odpowiadam domyślając się, że ma na myśli suknie ślubną.
-A będziesz miała wtedy na nazwisko tak jak tata?
-Yhm...-przytakuję pijąc kakao.
-A ja?-pyta mała.
-Ty też.-odpowiada szybko Draco.-W końcu jesteśmy rodziną, która za niedługo się powiększy.-dodaje i kładzie dłoń na moim brzuchu.
-Będę miała braciszka czy siostrzyczkę?
-Nie wiadomo.-odpowiadam.
-Tato? Wolałbyś córkę czy syna?-pyta zaciekawiona. Spoglądam na blondyna wyczekująco.
-Każde będę kochał najmocniej jak tylko się da. Tak jak ciebie.-odpowiada i daje jej lekkiego pstryczka w nos. Mała śmieje się krótko i podnosi z kanapy.
-Namalowałam dla ciebie rysunek!-woła.-Przyniosę Ci go.-dodaje i szybko zaczyna wdrapywać się po schodach.
-Chyba, że będzie dwójka za jednym razem.-ciągnie temat Malfoy i odkłada kubek z kawą na pobliski stolik. Robię to samo. Blondyn pochyla się nade mną wodząc ustami po moim policzku.
-Zachowałeś się bardzo nieodpowiedzialnie Draco. Jest za zimno na latanie na miotle.-wypominam cicho czując dreszcze wywołane jego dotykiem.
-Taki już jestem...Nawet jeśli to jesteś przecież magomedykiem.-odpowiada przewracając oczami po czym wraca do wcześniejszej czynności.-Na kiedy planujesz nasz ślub?
-Nie wiem, a ty?
-Jak najszybciej.-odpowiada i krótko całuje mnie w usta przytrzymując dłońmi biodra.-Nie mogę doczekać się kiedy zobaczę Cię w sukni ślubnej. Będziesz już tylko moja.
-Już jestem!-odpowiadam ze śmiechem po czym pozwalam mu skraść kolejny pocałunek.
*****
Ruch w św. Mungu jest dziś naprawdę duży. Szybkim krokiem przemierzam szpitalne korytarze, a mój lekarski fartuch podnosi się do góry i opada z każdym krokiem.
Co chwilę wchodzę do nowej sali, zerkam na karty nowych pacjentów, przekazuje co raz to gorsze opinie o stanie zdrowia rodzinom.
-Panno Zabini!-słyszę. Odwracam się szybko.
-O co chodzi?-pytam widząc twarz Stefana, jednego z magomedyków.
-Kolejny.-odpowiada i wzrusza ramionami.-Miał atak, poważny.
Więcej nie potrzebuję. Nauczyłam się, że słowo poważny znaczy to samo co małe szanse na przeżycie.
Szybko idę za Stefanem, ciężko łapie oddech.
Otwieramy drzwi i wchodzimy do sali najcięższych przypadków. Przymykam oczy słysząc szloch pobliskiej rodziny.
-Co dokładnie się stało?-pytam w drodze.
-Pacjent ma silne obrażenia. Na ciele pojawiły się głębokie rany i zadrapania, praktycznie znikąd. W dodatku ma wysoką temperaturę i jest ledwo przytomny. To niemożliwe, że jeszcze żyję, choć...
-Jeśli użyjemy aprosymy* jego stan powinien się poprawić.-proponuje.
-Tak, ale nie każdy organizm go przyjmuję.-mówi.-To on.-dodaje kiedy podchodzimy do jednego z łóżek.
Zatykam usta dłonią, a moje ciało zaczyna się trząś.
Boże Harry, co się stało?
*****
*-nazwa własna
Zacznę od tego, że serdecznie witam Dastrę w naszych skromnych progach :D
Przepraszam, że ten rozdział dość późno, ale obowiązki vice przewodniczącej szkoły wzywają. Nie dałam rady wcześniej, a ten pisałam w strasznym pośpiechu w środę wieczorem, więc nawet nie zdążyłam sprawdzić. Natomiast w czwartek byłam w domu 15 minut. Wyszłam o 07:00 wróciłam o 15;30 i wyszłam z niego o 15:50. Przekroczyłam próg ponownie dopiero o 21:30.
Miłych Andrzejek i szczęśliwego Mikołaja, który odbędzie się za niedługo.
Pozdrawiam mocno
Vivian Malfoy.